motnemi salonami Solskich, gdzie milcząca służba ukazywała się i znikała jak cienie, gdzie człowiek lękał się szelestu własnych kroków i, zewszechstron oblany pustką, odczuwał śmierć i nicość.
Trzeciego dnia, Madzia, będąc na pensji, spostrzegła, że tym razem uczenice są bardzo zajęte jej osobą, a nauczycielki i profesorowie witają się i rozmawiają z nią w sposób niezwyczajny. Nawet panna Malinowska, w czasie pauzy, zabrała Madzię do swego pokoju i rzekła:
— Cóżto, wyprowadziła się pani od Solskich?
— Tak.
— I odrzuciła pani oświadczyny Solskiego?...
Madzia milczała.
Panna Malinowska wzruszyła ramionami i dodała:
— Jakiż ma pani zamiar na wakacje?
— Zostanę w Warszawie.
— Chce pani kilka dobrych lekcyj?
— Bardzo byłabym wdzięczna...
— Dam je pani... No, no!... nie każda kobieta zdobyłaby się na podobny heroizm... Odrzucić Solskiego... Doprawdy, wygląda to jak sen... — mówiła panna Malinowska.
Gdy około drugiej, Madzia wracała do domu, na schodach zabiegła jej drogę panna Żaneta. Obejrzała się na wszystkie strony i schwyciwszy się za poręcz, szepnęła z minką, bardziej niż kiedykolwiek wystraszoną:
— Coś ty, Madziu, zrobiła najlepszego?... Biedny Fajkowski teraz już z pewnością nie dostanie miejsca przy cukrowni!...
— Dlaczego?... — spytała Madzia, widząc, że pannie Żanecie zbiera się na płacz. — Czy za to, że ja wyprowadziłam się od Ady, ma pokutować twój narzeczony?... Zastanów się... Pan Solski jest tak szlachetny, że danego słowa nigdy nie cofnie.
— Tak myślisz? — odparła cicho panna Żaneta i na jej
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.