wylęknionej twarzyczce ukazał się odblask radości. — Ale zrobiłaś głupstwo... Jak można nie wyjść za Solskiego!...
„Nie mówiłabyś tak — pomyślała Madzia — gdybyś znała jego ciotkę, a nadewszystko babkę. Brr!... umarłabym między temi kobietami...“
Na ulicy jednak ogarnął ją strach. Czy Solski nie zechce mścić się nad osobami, którym ona wyjednała posady?
„Nie zrobi tego“ — rzekła do siebie. I przyszło jej na myśl, że Solski jest naprawdę dobrym człowiekiem. A w takim razie, czy powinna była odrzucić go, jeszcze w taki szorstki sposób?...
Obiad jadała Madzia u pani Burakowskiej z drugą serją stołowników. Było tam kilka nauczycielek, jedna buchalterka, stary urzędnik, wreszcie student, który kończył zdawać egzamina. Wszyscy ci ludzie jedli pełnemi łyżkami, a rozmawiali półgębkiem, każdy bowiem spieszył się do roboty. Tylko student, który z powodu braku pieniędzy poprzestawał na półobiedzie, jadł powoli, usiłując wielkiemi ilościami chleba wynagrodzić małe porcje. Jego zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy odbierały Madzi apetyt. Nie mogła opędzić się przed myślą, że los biednego chłopca byłby może innym, gdyby ona nie zerwała stosunków z Solskimi!
Madzia piła czarną kawę, gdy doniesiono, że w jej mieszkaniu czeka jakaś dama.
„Ada...“ — przebiegło jej przez głowę.
Z biciem serca weszła do swego pokoju i zastała — pannę Howard, która na widok Madzi zerwawszy się z krzesła, szeroko otworzyła ramiona. Była podobna do krzyża przy drodze.
— Witam!... — zawołała panna Howard — witam podwójną bohaterkę...
Potem, schwyciwszy Madzię w objęcia, mówiła z wybuchem zapału:
— Uwielbiam cię, panno Magdaleno... Jednym zamachem
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.