Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

oczyma półdziki, szlachetny człowiek, który kochał ją w tak oryginalny sposób... Ale Madzia rozumiała, że te widziadła są tylko widziadłami, których nic nie wskrzesi, a czas zatrze. Byle prędzej!
Moda interesowania się Madzią trwała około tygodnia. Stopniowo mniej składano jej wizyt, rzadziej ofiarowywano usługi, rzadziej pytano o stosunki z Solskimi... Nareszcie wszystko wróciło do zwykłego stanu, a na korytarzu, jeżeli rozlegały się czyjeś kroki, to chyba pani Burakowskiej, albo jej służących i stołowników.
Ale pewnego dnia ktoś energicznie zapukał do drzwi Madzi. Zaszeleściły jedwabie, i do ciasnego pokoiku weszła strojna, wesoła i piękniejsza niż kiedykolwiek panna Helena Norska.
— No, jak się masz, bohaterko! — zawołała, ściskając Madzię z niezwykłą serdecznością. — Spóźniłam się z wizytą, bo nie lubię mieszać się z tłumem. Zato przychodzę dziś, ażeby oświadczyć ci, że popisałaś się doskonałe... Powiem ci nawet, że zrobiłaś mi niespodziankę...
— Czem? — spytała Madzia chłodno.
— Naturalnie, że arbuzem, którego dałaś Solskiemu — mówiła panna Helena, nie zważając na obojętne zachowanie się Madzi. — Ach, jakże on się złapał ten don Juan w skórze Satyra... Cha! cha! cha!... Chciał mnie upokorzyć i upadł nosem w błoto...
— Wiesz, Helenko, że nic nie rozumiem... — przerwała Madzia, rumieniąc się.
— Zaraz zrozumiesz — ciągnęła panna Helena, zawsze zajęta tylko sobą. — Na parę dni przed twojem wyprowadzeniem się od Solskich, przyszedł do mnie pan Stefan...
— Oświadczyć się?... — cicho spytała Madzia.
— Nie dopuściłam do tego! — odparła panna Helena, marszcząc brwi. — Chciałam załatwić interes Kazia i prosi-