Przechodząc z lekcji na lekcję, Madzia z początku nakładała drogi, ażeby ominąć pałac Solskich. Lecz później, gdy zakiełkowało w niej uczucie krzywdy, naumyślnie chodziła tamtędy. Jakiś straszny i słodki żal budził się w jej sercu, na widok zamkniętych drzwi i zapuszczonych rolet w oknach, jakby w tym domu kto umarł. I łzy cisnęły się jej do oczu, gdy słyszała radosny krzyk dzieci w ogrodzie.
Gdyby on ją przeprosił, gdyby choć powiedział: znieważyłem panią, ażeby dokuczyć innej kobiecie... przebaczyłaby mu. Miałaby dowód, że jednak w oczach tego człowieka coś znaczy. A gdyby się teraz oświadczył?... Ach, o tem Madzia nie mogła myśleć. Odmówiłaby mu... odmówiłaby i umarła, usłyszawszy od niego odpowiedź tylko na jedno pytanie: czy teraz naprawdę mnie kochasz?...
„Kochasz... kochasz?...“
Madzia kilka razy powtórzyła ten wyraz i ogarnęło ją zdumienie. Dotychczas wyraz ten wywoływał w niej zdziwienie i kłopot. Wiedziała, że w podobnym wypadku trzeba coś odpowiedzieć i jakoś zachować się... Ale co i jak?...
Lecz dzisiaj, na myśl, że Solski mógłby jej powiedzieć: kocham... wyraz ten nabierał uroczystego znaczenia. Zdawało jej się, że słowo takie w jego ustach stałoby się wielkim wypadkiem w naturze, spadłoby na nią jak śmierć. Przy tej błyskawicy — zbladłyby wszystkie jej zamiary, trwogi, ukochania. Ziemia i niebo odleciałyby gdzieś w nieskończoność, popchnięte przez tego człowieka.
Ale ona tego nie usłyszy. Solski nigdy jej tego nie powie, jak nie powiedział dotychczas; łatwiej mu było zaproponować małżeństwo — dla upokorzenia Heleny!...
Pewnego dnia, wracając z lekcyj na obiad Niecałą ulicą, Madzia zobaczyła o kilka kroków przed sobą młodego człowieka ze zwieszoną głową, w cylindrze, nasuniętym na oczy. Młody człowiek szedł, kiwając się w sposób, który oznaczał lekceważenie świata i, od czasu do czasu, cieniutką laseczką
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.