Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

Chociaż — dodał po chwili z westchnieniem pan Kazimierz — nato, ażeby palnąć sobie w łeb, nie potrzeba warjata.
Madzia ukradkiem spojrzała na niego i spostrzegła, że zapuścił niewielką, jasno-blond brodę, której niedbałe utrzymywanie znamionowało cichą rozpacz. Chcąc mu dać do zrozumienia, że znane jej są przynajmniej niektóre źródła jego samobójczych aspiracyj, szepnęła:
— Widziałam się z Helenką...
— Ach tak?... — zawołał, obrzucając ją spojrzeniem, pełnem goryczy i rezygnacji. — Więc już wie pani wszystko!...
— Podobno poróżnił się pan z nią o to, że wychodzi za Korkowicza?
— Cha! cha! cha!... — sucho zaśmiał się pan Kazimierz. — Czy dlatego, że Korkowicz jest tylko piwowarczykiem?... Ależ, panno Magdaleno — mówił wzburzony — niechby wyszła za furmana piwowarskiego... niechby została kochanką stróża, byle — z miłości, byłbym dla niej najlepszym bratem... Broniłbym jej honoru wobec głupców...
Madzia spojrzała na niego zdziwiona.
— Upewniam panią — prawił pan Kazimierz — że nie byłoby to nawet ofiarą z mojej strony. Bo moją siostrę potępiałyby tylko osobniki o ciasnych głowach... Ale każdy szlachetny i inteligentny człowiek uchyliłby przed nią czoła, rozumiejąc, że ta kobieta walczy z zaśniedziałemi przesądami, że... ma serce...
Ale mojej siostry nikt, niestety! nie posądzi o posiadanie serca...
— Więc dlaczegóż wychodziłaby za Korkowicza? — wtrąciła Madzia.
— Bo Solski był niepewny, jak każdy pół-warjat, a nadewszystko — bo chciała mnie zmiażdżyć... Jej było wiadomo, że moja przyszłość i stosunki opierają się na jej małżeństwie z Solskim. Dobra siostra, tak obojętna dla miłości jak ona, wybrałaby Solskiego, ażeby poprzeć moje zamiary... Trochę