Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

— W jakim celu? — odparła Madzia, wzruszając ramionami.
— On lubi wszystko wiedzieć, bo to przynosi procent.
— Ha, niech wie...
Wyszli z ogrodu. Pan Kazimierz jeszcze wylewał z siebie fontannę pesymizmu, wreszcie, stanąwszy przed domem Madzi, pożegnał ją.
— Czy mogę odwiedzić panią czasem?... — zapytał.
— Proszę... — odpowiedziała Madzia.
— W godzinach?...
— Od szóstej bywam wolna.
Przeciągle uścisnął jej rękę i spojrzał, jakby chcąc powiedzieć: „Ty jedna zostałaś mi na świecie...“
Przynajmniej w taki sposób zrozumiała to Madzia. Nim zaś weszła na trzecie piętro, już w jej głowie sformułowało się to, co uważała za święty obowiązek.
Ona nie dopuści, ażeby pan Kazimierz wpadł w rozpacz. Ona wydźwignie go z otchłani zwątpienia. Ona zachęci go do pracy, wynajdzie słowa pociechy, rozdmucha gasnące iskry wielkich celów...
Obowiązki są trudne, ale ona znajdzie siły. Bo czuje, że w jej piersi ocknął się duch zmarłej pani Latter, która niekiedy nazywała ją drugą córką.
Naturalnie, że Madzia musi przyjmować wizyty pana Kazimierza; bo gdzież dowie się o jego troskach, gdzie pocieszy go, podźwignie i zachęci?... A ludzie niech mówią, co chcą. Czyliż nie jest kobietą samodzielną? Czyliż każdy człowiek szlachetny nie schyli przed nią głowy za to, że została siostrą, prawie matką człowieka genjalnego, prześladowanego przez los i ludzi?...
Bóg będzie świadkiem, że jej uczucia są braterskie; tem śmielej może je objawiać. Tylko, że, według filozofji pana Kazimierza, Bóg...