Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

— Że do ohydnej jaskini, nazywającej się bankierskiem biurem, człowiek przyniesie niebo w sobie...
— Pan teraz wierzy w niebo?
— Uwierzyłem.
Madzia była zadowolona z wizyty pana Kazimierza; ale pod tłem radości nurtował w niej niepokój. Czy to była bezświadoma troska o brata, który o setki mil pędził życie samotne? Czy może po jasnych ścianach pokoiku przesunął się cień Solskiego?...
Pan Kazimierz tymczasem mówił:
— W tych dniach przekonałem się, że niebo moglibyśmy mieć na ziemi. Wczoraj pokazano mi naszą kasę główną... Słyszy pani?... Już mówię: naszą kasę! Widywałem w życiu pieniądze, ale pierwszy raz zobaczyłem miljon... Ile tam woreczków złota... o, tej wielkości; ile worków srebra... o, takich... A jakie stosy banknotów!... Te paczki rublówek, dziesięciorublówek, sturublówek, ułożone jedne na drugich, robią dziwne wrażenie: obojętnieją. Patrząc na to mnóstwo, trzeba prawie powtarzać sobie: oto są pieniądze, cel zabiegów, źródło szczęścia, nici, które spajają ludzi między sobą... Odurzał mnie ten widok...
Madzia w tej chwili myślała o człowieku, który mógł rozporządzać mnóstwem pieniędzy, lecz którego one nie odurzały, lecz jak przywiązane zwierzęta słuchały jego rozkazów.
— Kiedym wyszedł ze skarbca — ciągnął pan Kazimierz — zobaczyłem przez okno, na drugiej stronie ulicy, biedną kobietę z dwojgiem dzieci. Kto wie, myślałem, czy ta uboga nie ma szlachetniejszych uczuć i instynktów, aniżeli mój pan szef? I coto za ład świata, gdzie jeden człowiek nudzi się na szczycie ziemskiej potęgi, a inny, niegorszy od niego, płacze nad sobą i dziećmi...
Jakże łatwo możnaby temu zapobiec!... W jak prosty sposób mój bankier nie chorowałby z nadmiaru, a tamta biedaczka z nędzy... Potrzeba tylko jednej drobnej rzeczy...