Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

— Reformy społecznej?... — wtrąciła Madzia.
— Tylko miłości... — odpowiedział pan Kazimierz.
— Och!...
— Tak, pani. W naturze każdy byt jest egoistycznym... Człowiek, rozpędzony do swego celu, tak dobrze rozbija bliźnich, jak kula, wyrzucona z działa... Ale gdyby kochał tych bliźnich, powstrzymałby się...
Ach, miłość!... Gdyby miłość rządziła światem, ten wicher, który łamie gałęzie, składałby na nich pocałunki... Ten piorun, który druzgocze drzewa, ześlizgiwałby się po nich i ogrzewał zziębnięte swoją ognistą wstęgą. Gdyby miłość... ordynarna cegła nabrałaby blasków diamentu, kwiaty tuliłyby się do ludzkiej piersi, a ludzie... ludzie byliby szczęśliwi!... Szpital, więzienie, nawet... podły kantor bankierski staje się rajem, gdy ten słodki gość uwije w nim gniazdo...
Madzia, słuchając pana Kazimierza, myślała:
„Dlaczego on nigdy tak nie mówił?... A może mówił, ale do Heleny!...“
Nagle ocknęła się i cofnęła rękę, którą pan Kazimierz namiętnie całował.
— Nie wolno?... — spytał.
— Nie trzeba.
— A gdyby człowiek, umierający z pragnienia, prosił panią o kroplę wody?...
Madzia milczała zamyślona; pan Kazimierz znowu delikatnie ujął ją za rękę i całował.
— Taka pani rozmarzona... — szeptał. — O czem tak... o czem?...
— Myślałam o mamie pańskiej...
Młody człowiek drgnął, jak oblany zimną wodą.
„Szczególny rodzaj sentymentalizmu!...“ — rzekł do siebie i — stracił humor.
W tej chwili do pokoju wsunęła głowę pani Burakowska.