Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

pan Miętlewicz, albo Krukowski mówili jej o miłości, albo gdy panna Eufemja starała się wdziękami usidlać mężczyzn.
„Do czego to podobne?...“ — mówiła sobie wówczas. Jak w tej chwili, rozpatrując się we własnych uczuciach, mówi:
— Czy znowu grozi mi ciężka choroba?... Bo skąd ten niepokój, co za osobliwe przywidzenia?...
Takich ciekawości doznawać musi pisklę, kiedy rosną mu skrzydła; takie niepokoje czuć musi na wiosnę konwalja, kiedy jej gałązki zaczynają okrywać się pączkami.
Przez cały ten czas nie pokazał się pan Kazimierz.
„Obraził się na mnie?... — myślała Madzia. — A może porzucił kantor?...“
Chwilami robiła sobie wyrzuty, że niedość serdecznie rozmawiała z nim, gdy był u niej; lecz czy to jej wina, że nie mogła zdobyć się na większą serdeczność?
„Zawsze byłam zimna... zawsze za mało miałam serca!...“— mówiła sobie.
Na tle nowego nastroju duszy, przy którym każdy mężczyzna robił na niej wrażenie, dwu zarysowało się wyraźniej: pan Kazimierz i Solski. Ukazywali się oni kolejno w myślach, tworzyli jedną całość, lecz — dzielili się jej uczuciami. Wspomnienie o panu Kazimierzu pobudzało nieokreślone oczekiwania i ciekawość, obraz Solskiego łączył się z niepokojami i bezprzyczynowem zawstydzeniem.
Przeczuwała, że pan Kazimierz, jeszcze za życia swej matki, zaczął wprowadzać ją w świat nieznanych uczuć, a i nadal ofiarowywał się na przewodnika. Był to piękny i wymowny przewodnik! Wejść z nim — tak... Ale pozostać w nowym świecie mogłaby tylko z Solskim. Przeczuwała, że otwierająca się przed nią kraina jest ojczyzną wielkich burz, gdzie potrzeba silnego i zdecydowanego opiekuna, jakim był Solski. Nad ciemnemi przepaściami, z których ziała trwoga, tylko przy Solskim można było zamknąć oczy i poddać mu się całkowicie.