Takie powikłane marzenia wstrząsały duszą Madzi. Wyraźnie określić ich nie umiała; czuła tylko ich nowość i urok, z którym niepodobna było walczyć.
W połowie lipca, kiedy Madzia wróciła z lekcyj na obiad, powiedziano jej, że jakaś pani od paru godzin czeka w jej pokoju.
Była to panna Cecylja. Z okrzykiem pochwyciły się w objęcia.
— Jakaś ty dobra, że nareszcie jesteś!...
— Jakaś ty piękna, Madziu!... Boże, wyjechałaś z Iksinowa prawie dzieckiem, a dziś widzę skończoną kobietę... Jesteś trochę mizerniejsza, ale to nie szkodzi — mówiła panna Cecylja.
— Zestarzałam się o rok...
— I tyle przeżyłaś, biedaczko!...
— Cóż tam w Iksinowie?... Jak się mają rodzice?... — spytała Madzia.
Panna Cecylja niewiele zmieniła się. Ta sama twarz alabastrowa, te same ruchy pełne wdzięku. Tylko włosy jej bardziej posiwiały, ale zato w oczach błyskała niekiedy radość.
Zaczęła tedy panna Cecylja opowiadać, że matka trochę gniewa się na Madzię, że ojciec, major i proboszcz kazali ją po tysiąc razy uściskać, że pan Miętlewicz naprawdę żeni się z panną podsędkówną.
— Gdzież twoje rzeczy, Cesiu? — przerwała Madzia.
— Dawno na kolei. Dziś wieczór wyjeżdżam do Krakowa.
— Zjesz ze mną obiad...
— Już sama się rozporządziłam — odparła panna Cecylja. — Twoja gospodyni jest nawet tak dobrą, że obiecała nam tu przysłać...
Istotnie, po chwili, nie odznaczająca się czystością pokojówka nakryła stół i przyniosła dwa obiady.
— Kiedy wyjechałaś z Iksinowa?
— Wyobraź sobie, że we wtorek. Aż dwa dni przepędziłam
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.