Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

cemi się barwami, może zerwałaby z nim stosunki. Ale pan Kazimierz, posiadający całkowite zaufanie, tylko zaciekawiał ją.
„Co to będzie...“ — myślała, śmiejąc się w duchu.
Była pewna, że będzie to coś niewinnego i poetycznego. Czyliż nie zastępowała mu siostry i matki? A ponieważ sama miała plan zastąpienia mu siostry i matki, więc zdawało jej się, że cały świat powinien to zrozumieć, a najpierwej pan Kazimierz.
— Myślałam, że pan wyjechał z Warszawy — rzekła Madzia.
Panu Kazimierzowi lekko drgnęły usta; myślano tu o nim!...
— Nie — odparł — ja powiem, co pani przypuszczała: że porzuciłem bank.
Madzia spojrzała na niego zdziwiona.
— Skąd pan wie o tem?...
— W pewnych warunkach budzą się w człowieku zdolności prorocze — odpowiedział, unikając spojrzenia Madzi. — Ale niech pani uspokoi się: już nie rzucę banku. Znalazłem tam nowe pole do obserwacyj... nowy świat! I chwilami zdaje mi się, że los napozór zrobił mnie kantorowiczem jak Fourriera agentem handlowym; naprawdę zaś postawił mnie w samym środku tej drogi, która była mojem powołaniem.
Madzia słuchała go z zajęciem. To już nie był mężczyzna, który ją zaciekawiał; to był rozbudzony genjusz, nie przez nią niestety!
Z piersi jej wydobyło się stłumione westchnienie; pan Kazimierz mówił, przysunąwszy się do Madzi tak, że dotykał jej sukienki.
— Wstąpiwszy do naszego biura, znalazłem się, jakby powiedzieli poeci, w ognisku mroków świata, w laboratorjum dzisiejszych chorób społecznych.
Niech pani wyobrazi sobie, że mój pryncypał, dzięki sto-