Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

przechodzącem jej siły, rozum i odwagę. Serce zawsze ciągnęło ją do biednych i opuszczonych; ale ten rodzaj niedoli, jaki spotkała u pani Turkawiec, obudził nieopisaną odrazę.
Jeżeli gdzie, to tam, wśród zaduchu, jęków nieznanej kobiety i bredzenia dogorywającej śpiewaczki, zrozumiała w całej pełni filozofję pana Kazimierza, że człowiek jest zbiegowiskiem cząstek tłuszczu, fosforu i żelaza, które rozsypią się w nicość. Muszą rozsypać się w nicość! Kto chce to zrozumieć, niech nie szuka ludzkości zdrowej, pracującej i uśmiechniętej, ale niech patrzy na tę ludzkość, która daje początek nowemu życiu wśród jęków, albo kona, śpiewając w gorączce i marząc o triumfach.
Z rozmyślań obudził Madzię znajomy głos:
— Moje uszanowanie!... Dzień dobry! Jakże się miewa droga pani?... Cóż sprowadziło panią na to odludzie, do ubogich i pochylonych domków?... Domyślam się, domyślam... O, święte uczucie miłosierdzia!...
Madzia otrzeźwiała. Przed nią, z odkrytą głową, stał Zgierski i czule ściskał jej rękę.
— Byłam tu u jednej ciężko chorej, a teraz jadę do świętego Kazimierza — odparła Madzia. — Jakby się tam dostać najkrótszą drogą?...
— Odprowadzę panią... — mówił Zgierski. — Któż jest ta chora?... Może moje stosunki...
Na rogu ulicy stała dorożka. Madzia, spostrzegłszy ją, podziękowała Zgierskiemu za chęć odprowadzenia jej i — kazała wieźć się na Tamkę.
Pan Zgierski chwilę postał, popatrzył za odjeżdżającą i — zawrócił w stronę domku, z którego wyszła Madzia.
Lubił być dokładnie informowanym nawet w drobiazgach.