Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

„Bóg na nas patrzy!“
— Musimy zajrzeć do ogródka — rzekła zakonnica.
A gdy znalazły się tam, przeprosiła Madzię, że ją na chwilę opuści.
Ogródek wydawał się niezbyt wielkim, ani zasobnym, ale jakiż kontrast tworzył z lokalem pani Turkawcowej! Tam gorąco i zaduch, tu — chłodne powiewy, nasycone wonią roślin; tam ciasnota, tu zieloność, na tle której nie raziły nawet budynki w stylu szpitalnym. Tam śpiew Stelli, albo jęki nieznanej chorej, tu cisza... Nie, słychać świergotanie ptaków i wesoły śmiech dzieci, płynący niewiadomo skąd.
Przy łóżku śpiewaczki Madzia widziała, na lewo od siebie, brudny drzeworyt, przedstawiający nimfy w kąpieli. Lecz, gdy tu spojrzała w lewo, spostrzegła krzyż, który wyrastał z pagórka, zasianego kwiatami, i prawie na obłokach opierał ciemne ramiona.
Spokojny ten obraz jak błyskawica rozświetlił wspomnienia Madzi. Zdawało jej się, że widzi swoje dzieciństwo i że ona, ta, która jest tu, nie jest dalszym ciągiem dziecka, które żegnało się na widok klasztornych murów i klękało pod krzyżami. Przyszło jej na myśl, że tamto, pobożne dziecko już umarło — i uczuła ciężar, który powoli zsunął się jej na serce.
W tej chwili ukazała się młoda zakonnica.
— Niech pani będzie łaskawa ze mną do poczekalni — rzekła, nie podnosząc oczu. — Matka Apolonja zaraz przyjdzie.
Znowu wróciły na korytarz, poczem zakonnica wprowadziła Madzię do niewielkiej sali.
Zostawszy sama, uczuła Madzia nieokreśloną trwogę. Przerażał ją sklepiony sufit, grube mury, białe ściany sali, a nadewszystko Chrystus, który z małego krzyża patrzył na nią i rozmyślał. Rozdrażnionej Madzi zdawało się, że usłyszy łoskot ciężkiej furty klasztornej, która na zawsze odetnie ją od