Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

„Co ja zrobiłam... co ja zrobiłam?... — myśli Madzia i dodaje z rozpaczą: — Poco ja wyjechałam z Iksinowa?...“
Ach, gdyby z dusznej Warszawy można było uciec na wieś... Gdyby można zasnąć i nie obudzić się, a przynajmniej — zapomnieć o tych męczących widziadłach!
Po szóstej zapukano do drzwi i ukazał się pan Kazimierz. Na jego widok Madzia krzyknęła z radości. Znalazł się nareszcie człowiek rzeczywisty, nie widmo. Był tak nieoczekiwany, tak nowy na tle jej marzeń, a nadewszystko niczem nie przypominał ani Stelli, ani szarytki...
— Byłbym szczęśliwy z powitania — rzekł pan Kazimierz — gdyby nie dziwny wyraz, jaki dostrzegam w oczach pani... Co to znaczy?... Miała pani zmartwienie?...
— Czy ja wiem, jak to nazwać! — odparła Madzia. — Chyba jestem zdenerwowana...
— Najmilszemi są kobiety zdenerwowane.
— Tak?... Ale niech pan zgadnie, gdzie byłam!...
— Na lekcji?... Ba, może u panny Ady?...
— U szarytek — odparła Madzia. — Do tej pory nie mogę się uspokoić...
— Cóż panią tak wzruszyło? Nie przypuszczam, ażeby chciano panią gwałtem zamknąć w klasztorze.
— Wzruszył mnie sam klasztor: jego krzyże, cisza... Panie Kazimierzu — mówiła Madzia z zapałem — w tem coś jest... jest jakaś nieokreślona siła, którą nazwałabym świętością... Bo czemże innem wytłomaczy pan wpływ, jaki na nas wywiera klasztor?
— Jak na kogo — odparł pan Kazimierz. — Widziałem we Włoszech kilka klasztorów, mówiąc nawiasem, prześlicznych jako budowle. I wyznaję, że mnie rozmarzyły...
— A widzi pan!... Jest w nich coś nadziemskiego...
— Nie, pani, nic nadziemskiego, ale jest coś — niewspółczesnego. Klasztor, z potężnemi murami, gęstem okratowaniem okien, celami, w których surowe mnichy śpią na deskach,