Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

uprzytomnia epokę stalowych pancerzy, zamków, otoczonych zębatemi ścianami, zakapturzonych biczowników i narzędzi średniowiecznych tortur. Na widok tego rodzaju zabytków, w umyśle widza powstaje wątpliwość: gdzie ja jestem i czem jestem?... Powstaje wrażenie dwoistości; człowiek czuje się na granicy dwu światów, z których jeden jest rzeczywistym, drugi fantazją, obleczoną w dotykalne formy. Ta uzmysłowiona legenda rozmarza nas, a obraz rzeczy dawno zmarłych, mających pozory życia, napawa melancholją. Ale poza melancholijnemi marzeniami, które mogą zdenerwować osobę wrażliwą, niema tam nic: żadnej nadziemskości, żadnej świętości.
Madzia, słuchając, obu rękoma ściskała sobie czoło.
— Ależ pani naprawdę jest cierpiąca!... — zawołał pan Kazimierz.
— Bo mi tu duszno... Zupełnie, jak...
— Jak w klasztorze?
— O, nie!... Tam odetchnęłam... tam jest trochę zieloności.
— Wie pani co? — rzekł pan Kazimierz stanowczo. — Musimy wyjść i to zaraz. Zabiorę panią do botanicznego ogrodu, choćby gwałtem...
— Już późno.
— Jeszcze niema siódmej. A godzinka spaceru na świeżem powietrzu orzeźwi panią...
— Ha, niech i tak będzie!... — odparła Madzia. — Może spacer naprawdę mnie uspokoi.
Ubrała się i wyszli na ulicę. Pan Kazimierz skinął na dorożkę, ale Madzia nie zgodziła się. Więc doszli do Nowego Światu i wsiedli w jeden z omnibusów, kursujących między placem Zygmunta i Belwederem.
Podróż ciągnęła się powoli; słońce zachodziło; na południowej stronie nieba ukazały się ciemne obłoki z czerwonym odblaskiem. Nareszcie dotarli do ogrodu botanicznego i weszli.
Pomimo pięknego wieczora, ogród wyludnił się; groził