— Ach!... — zawołała z gniewem. — Gdyby pan wiedział, o czem myślałam, nie zrobiłby pan tego...
Stanęła na środku alei i zaczęła poprawiać włosy. W tej chwili spadła pierwsza kropla deszczu.
Pan Kazimierz podniósł się z ławki pijany, ale otrzeźwiał. W głosie Madzi usłyszał taką odrazę do siebie, że pożałował nietylko pocałunków, ale nawet namiętnej wymowy i samego spaceru.
„Głupio to wygląda...“ — pomyślał, czując, że ta kobieta, zamiast być pobratymczą mu iskierką, jest dla niego zupełnie obca.
Z góry zaczęły sypać się z początku rzadkie, stopniowo coraz gęstsze krople.
— Nie wiem, gdzie mam iść — nagle odezwała się Madzia, głosem, w którym drgało oburzenie. — Niechże mnie pan stąd wyprowadzi...
— Służę pani...
Poszli w stronę obserwatorjum, ale tam żelazna furtka była zamknięta. Wtedy pan Kazimierz zaproponował powrót w głąb ogrodu, aż do furtki powyżej obserwatorjum.
Deszcz padał coraz gęstszy, zdaleka odezwał się grzmot. Madzia skrzyżowała ręce na piersiach i szybko biegła nieznanemi ścieżkami. Pan Kazimierz, podniósłszy kołnierz żakietu, szedł za nią i myślał:
„Bodaj to djabli wzięli... co za głupia pozycja!...“ Zdawało się, że jego namiętność, rozbita zachowaniem Madzi, roztapia się obecnie w strugach deszczu, które spływały mu z kapelusza, ramion i łopatek.
Wkońcu wydostali się w Aleję; ale ponieważ nie było dorożki, więc biegli, pod rzęsistym deszczem, bez parasolów, do placu Aleksandra. Madzia, wciąż wysunięta naprzód, milczała, pan Kazimierz podążał za nią, mówiąc do siebie:
„Komiczna sytuacja i obrzydliwa!... Ciekawym, co ona myśli?...“
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.