Madzia tymczasem myślała z gniewem, że moknie i że późno wróci do domu. Chwilami przypominała sobie scenę na ławce i zdawało jej się, że to był sen, czy może — taki dziwny początek deszczu?...
„Więc tak wygląda miłość?... no, no!... Więc dlatego kobiety umierają u pani Turkawcowej?... Ach, tego nie mogłaby żądać ode mnie pani Latter... nie miałaby prawa!...“
Jeszcze przed kilkoma godzinami pan Kazimierz wydawał się Madzi genjalnym, interesującym, sympatycznym. Obecnie wszystkie czary znikły i został tylko człowiek, który, bez racji, schwycił ją wpół i całował w usta jak warjat.
„Ciekawam — myślała — czy on będzie miał odwagę spojrzeć mi w oczy?“
Sama czuła, że śmiało może mu patrzeć w oczy, a raczej mogłaby patrzeć, gdyby jej nie obrzydł. Namiętne pocałunki pana Kazimierza robiły na niej takie wrażenie, jakby naprzykład podczas spaceru wytargał ją za ucho!...
Nareszcie spotkali dorożkę, w którą Madzia rzuciła się, nie patrząc na pana Kazimierza.
— Czy mogę panią odwieźć? — zapytał.
— Jak pan chce.
Wlazł pod budę zmoknięty, nieszczęśliwy i zajął miejsce na brzegu siedzenia. Madzia nawet nie odsunęła się od niego, tylko wyglądała jedną stroną dorożki, a pan Kazimierz drugą.
Nareszcie zajechali. Madzia dała dorożkarzowi dwa złote i nie odpowiedziawszy na ukłon swego towarzysza, wbiegła w bramę; pan Kazimierz pojechał do domu, mrucząc:
— Bodaj to najjaśniejsze!...
Pan Kazimierz znał swoją sztukę i wiedział, że najprzyzwoiciej jest całować kobiety wówczas, gdy one same tego chcą, niby broniąc się. Wiedział, że można pocałować kobietę niespodzianie, gdy da się to obrócić w żart, po którym niekiedy zawiązują się życzliwsze stosunki.
Ale dziś, wrodzone poczucie estetyczne ostrzegło go, że
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.