Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

sprawa wygląda niesmacznie, jakgdyby, zamiast pocałować Madzię w usta, wyciągnął jej portmonetkę z kieszeni.
„Nie lubię tego!“ — myślał, nie wskutek wyrzutów sumienia albo wstydu, bo wstydzić się nie miał czego, ale że to było takie... ni przypiął, ni przyłatał. Bądź co bądź, jak z kucharką postąpił, z osobą, o której rękę prosił Solski!
Gdy przemoczona Madzia weszła na swój korytarz, otworzyło się pokolei troje drzwi. Z jednych wyjrzał pan Pasternakiewicz, z drugich jakaś współlokatorka, z trzecich wybiegła sama pani Burakowska, mówiąc:
— Cóż się z panią dzieje?... Dopiero musiała pani zmoknąć!... Gdzież panią ten straszny deszcz zaskoczył?...
— Byłam w ogrodzie Botanicznym... ze znajomymi -— odparła Madzia i weszła do swego pokoju, przebrać się.
Twarz jej pałała ze wstydu. Więc już doszło do tego, że ona, Madzia, musi kłamać?...
Wypiła herbatę, położyła się do łóżka i słuchając szumiącego deszczu, rozpamiętywała przygodę panny Joanny. Tak to już dawno było, a przecież takie świeże wspomnienie!... Wówczas także lał deszcz, na Joannę tak samo oczekiwała pani Latter, jak dziś na nią pani Burakowska... Joanna tak samo, jak ona dziś, przepędziła czas z panem Kazimierzem, który zapewne i tamtą, jak ją dzisiaj, całował w usta.
Ona i... Joanna!... Oto do czego doszła w ciągu dwu lat.
Zgasiła lampę, przymknęła oczy. Znowu ukazał się jej kwiecisty ogród szarytek z krzyżem, a jakby w dalszym ciągu — kletka umierającej Stelli. Zdawało się Madzi, że ową nieznaną kobietą, której jęki dolatywały ją, jest Joanna i że za rok... dwa... „Polecam się pamięci pani — usłyszała wyraźnie głos pani Turkawcowej. — Od świętego Michała będę już mieszkać nie tu, ale tam, o!...“
Ojciec... brat... Ada... Solski... wszystkie te wizerunki mieszały się w głowie Madzi.
„Co ja zrobiłam?... co ja zrobiłam...“