Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtłoczyła sobie chustkę w usta, ażeby nie krzyknąć i przycisnąwszy twarz do poduszki, szlochała... szlochała, zupełnie tak jak na pensji w lazarecie panna Joanna...
Przez następny dzień Madzia nie jadła i nie wychodziła z domu. Po południu odrobiła lekcje z siostrzenicą Dębickiego i, za poradą gospodyni, wypiła parę szklanek herbaty z cytryną.
— Zaziębiła się panna Magdalena na tym spacerze — rzekła pani Burakowska do brata, kiedy wrócił do domu wieczorem.
— Żeby się tylko zaziębiła — odparł pan Pasternakiewicz. — Ty wiesz, kto ją odwiózł? Norski!...
— Któż ci o tem powiedział?
— Stróż. Poznał go, kiedy wychylił się z dorożki.
— No, cóżto szkodzi — uspakajała brata pani Burakowska. Przecież u Magdaleny była z wizytą panna Norska... Wreszcie, któż kobietę odwiezie w deszcz, jeżeli nie mężczyzna? Ty sam odwoziłeś niejedną damę.
— Co innego ja, co innego Norski. Bałamut i obibok, który bierze spadki po żyjących... Jeżeli mógł buchnąć kilka tysięcy rubli sparaliżowanemu Mielnickiemu, nie będzie robił ceremonji z niewinnością panny Brzeskiej.
Tak mówił pan Pasternakiewicz, a siostra słuchała z uwagą.
Na drugi dzień Madzia wyszła do miasta. Godzinę dłużej odsiedziała u swoich uczenic i, około trzeciej po południu, poszła do Dzieciątka Jezus, boczną bramą, od ulicy Szpitalnej.
W dziedzińcu, Madzia spostrzegła dwu ludzi w drelichowych szlafrokach i perkalowych czapkach na głowie jak kucharze. Jeden miał obandażowaną twarz i ten wskazał Madzię drugiemu, który nosił rękę na temblaku i zobaczywszy ładną pannę, zaczął się śmiać. Przerażona Madzia, myśląc, że