Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko ma, czem rozporządzamy. Brak jej matki i — sił, które tylko Bóg może przywrócić.
— Więc nic?... więc nic... — powtarzała rozżalona Madzia, nie śmiejąc dotknąć nieszczęśliwego dziecka.
Szarytka milczała.
Madzia, pożegnawszy siostrę Marję, prawie uciekła ze szpitala. Dusił ją zapach karbolu, a rozdzierał serce widok sierot i ich głosy, nie mające w sobie nic ludzkiego.
Na placu Wareckim wzięła dorożkę i pojechała do pani Turkawcowej. Właścicielka domu zdrowia dla kobiet, jak za pierwszą wizytą Madzi, tak i teraz, stała w przedsionku swojej instytucji i rozmawiała ze sługą, piorącą bieliznę pacjentek i ich dzieci. Zobaczywszy Madzię, pani Turkawiec przerwała konferencję pralnianą i zawołała:
— Oho, już!... Nie ma się panuncia poco fatygować...
— Jakto?... co?... — spytała Madzia, zatrzymując się w połowie schodów.
— Już wynieśli znajomą pani...
— Do szpitala?
— Nie, na cmentarz. Umarła wczoraj w południe, ale wypiła wszystko wino...
— Dlaczegóż pani nie zawiadomiła mnie o tem?
— Bo były tu onegdaj i wczoraj dwie zakonnice, obejrzały ją, przysłały doktora... A kiedy zrobił się ten interes, zabroniły donosić panunci.
Madzia pożegnała sumienną gospodynię i cofnęła się na ulicę.
„Śmierć... wszędzie śmierć!... — myślała. — Ktokolwiek zbliży się do mnie, umiera...“
Nie żałowała Stelli; owszem, zdawało się jej, że nieszczęśliwa śpiewaczka nic lepszego nie mogła zrobić na tym świecie.
Wróciwszy do domu, Madzia zjadła obiad z apetytem; później odbyła lekcję z Zosią. Ogarnął ją spokój, jakby jej oso-