Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

biste cierpienia rozpłynęły się w szpitalnych zapachach, w klasztornej ciszy, w bezdusznym krzyku opuszczonych dzieci i w całym tym bezmiarze nędzy i ludzkich poświęceń, na które patrzyła od kilku dni.
„Śmierć... wszędzie śmierć... dokoła mnie śmierć...“ — powtarzała.
Niewiadomo skąd przyszedł jej na pamięć Solski i — uczuła ściśnienie serca.
„No, teraz, wszystko skończone — mówiła sobie. — Mój Boże, jeden... jedyny spacer!... Nawet nie przypuszczałabym, że w tak prosty sposób można zabezpieczyć się od pana Stefana...“
Widać jeszcze kilka dni temu w sercu Madzi tliła jakaś nadzieja, że Solski może do niej wrócić, i obawa, że ona ulegnie ponownym prośbom. Było to ostatnie echo niedawnej przeszłości, cień, który oddalający się Solski rzucał na jej wspomnienia. Ale dziś wszystko skończyło się: pan Kazimierz zdusił echa i odpędził cień. Niema już nic!...
Wieczorem napisała obszerny list do brata i do ojca. Bratu ofiarowała się, że do niego pojedzie na kilka lat, choćby do końca życia. Ojcu doniosła o propozycji, zrobionej Zdzisławowi.
„Przed samym wyjazdem — myślała — pójdę do Ady podziękować za wszystko, co zrobiła dla mnie i dla Cecylji. Jestem pewna, że pożegna mnie życzliwie. Już przecie nie pozbawię jej miłości brata...“
Upłynął tydzień, nadszedł początek sierpnia.
Pani Burakowska, jej lokatorki i stołowniczki coraz chłodniej traktowały Madzię, ledwie odpowiadając: „dzień dobry“ i „dobry wieczór.“ Ale ona nie zważała na te objawy obojętności; myślała o swoim bracie: w jaki sposób urządzić mu gospodarstwo? i niecierpliwie oczekiwała wezwania od niego.
Pewnego dnia, zaraz po lekcji z Zosią, złożył Madzi wizytę nieoczekiwany pan Miętlewicz. Szastał się, kłaniał, opo-