wiadał, że jego ślub z panną Eufemją odbędzie się w połowie sierpnia, że rodzice i major zasyłają Madzi ukłony, że w Iksinowie odnawiają bruk na rynku... Ale miał spuszczone oczy i taką minę, że Madzia zaniepokoiła się.
— Pan ma dla mnie jakąś przykrą wiadomość — przerwała nagle, chwytając go za rękę.
— Wiadomość... wiadomość?... — powtórzył. — Ech, nie... Chciałem się tylko zapytać pani, bo jutro wracam do domu, a tu tak plotą...
— Co plotą?... — spytała Madzia, blednąc.
„Może o spacerze do Botanicznego ogrodu?“ — dodała w myśli.
— Bo... proszę pani... Eh! co mam owijać w bawełnę, kiedy to pewnie głupstwo... — prawił zakłopotany Miętlewicz. — Oto, co mówią, proszę pani... Że pani chodzi do jakichś akuszerek i do szpitala podrzutków...
— Byłam tam.
— Pani?...
— Byłam u pani Turkawcowej, odwiedzić Stellę, która tam umarła, a w szpitalu — zobaczyć jej dziecko, które umiera...
— U Stelli?... Więc umarła biedaczka!... — zawołał Miętlewicz. — I pani ją odwiedzała?...
Podniósł się z kanapki i ciągle szastając nogami, ucałował Madzi obie ręce.
— Pani to chyba jest święta — szepnął.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Ale ludzie — ciągnął Miętlewicz — ludzie, proszę pani, to są... nierogate świnie z przeproszeniem. Tylko tyle powiem...
Otarł oczy, znowu ucałował ręce Madzi i ukłoniwszy się, wybiegł z pokoju.
„Prawdziwy prowincjonalista — myślała Madzia, wzruszając ramionami. — Jego dziwią plotki!...“
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.