Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mielnicki te pieniądze winien był mojej matce... Pożyczył od niej...
— Eh! — odparł Korkowicz, machając ręką. — Żyjesz pan złudzeniami. Świętej pamięci wasza matka nie mogła pożyczać innym, bo, oprócz długów, nic nie miała.
— To nieprawda...
— Ja nie kłamię!... — krzyknął Korkowicz, uderzając pięścią w biurko. — Pytaj pan Zgierskiego... pytaj gospodarza domu, gdzie mieszkała... Spytaj wreszcie Fiszmana, który, na kilka dni przed śmiercią, odmówił jej kilkuset rubli pożyczki...
— Fiszman?... — szepnął pan Kazimierz i pobladł.
— A tak, Fiszman... — który niejednokrotnie pożyczał nieboszczce pieniędzy na pański podpis, no... i jej...
Mówiąc to, stary piwowar szkaradnie przymrużył lewe oko, a pan Kazimierz spuścił głowę.
— Znam ja was, młodzi!... — prawił Korkowicz. — Mam przecie synka, który w knajpach przesiadywał z panem... Dziś żona weźmie go w kluby, podleca; a że weźmie, jestem pewny... Pozna teraz, że babski pantofel twardszy od ojcowskiej pięści... Psi syn!... Ale nie o to chodzi. Cztery tysiące rubli trzeba oddać Mielnickiemu, bo stary zdechnie z głodu.
— Ktoś pana w błąd wprowadził — odpowiedział znacznie łagodniej pan Kazimierz. — Matka nasza miała majątek... Nie zostawiła przecie długów, owszem gotówkę...
— Nieboszczka nic nie zostawiła, prócz długów! — przerwał mu Korkowicz. — Pieniądze, które otrzymaliście po jej śmierci, pochodziły — primo od Arnolda, secundo od Solskich. Jeżeli pan nie wierzysz, spytaj ich plenipotenta, Mydełkę, tego z krzywemi nogami, który, osioł, żeni się z tą warjatką Howardówną...
— Z panną Howard?... — szepnął mimowoli pan Kazimierz, ale wnet umilkł.
— Wreszcie — prawił Korkowicz — nic mi do majątku