mniał sobie, że nawet matka przy jakiejś okazji postawiła mu za wzór pana Kotowskiego, brutala i zarozumialca...
„Zawsze miałem do niego antypatję!... — pomyślał pan Kazimierz. — No, ale zapłacę mu... On złamał moje, ja złamię jego życie...“
Od czasu, kiedy został lekarzem Solskich, Kotowskiemu zaczęło się powodzić w Warszawie. Mieszkał na jednej z głównych ulic, na pierwszem piętrze; miał salonik do przyjmowania chorych i zaczynał mieć praktykę między ludźmi zamożniejszymi. Z początku gorszono się jego niedopasowanem ubraniem i szorstkością wobec pacjentów. Lecz gdy kilka razy udała mu się kuracja, zaczęto mówić, że ponieważ jest nadzwyczajnie zdolny, więc — musi być oryginalnym.
Pewnego dnia, przed południem, do mieszkania doktora Kotowskiego zgłosiło się dwóch panów: Pałaszewicz i Rozbijalski. Oddali bilety czysto ubranej staruszce słudze i oświadczyli, że mają do pana interes osobisty.
Doktór wytrzymał w saloniku obu panów przez kilka minut, jak przystało na szanującego się lekarza, wreszcie wyszedł i niedbale ukłoniwszy się na progu gabinetu, zapytał:
— Który z panów życzy sobie pierwej?...
— Obaj życzymy sobie jednocześnie pomówić z panem — odparł grzecznie wykwintny pan Rozbijalski, zaczesując rudawe faworyty.
— W interesie pana Norskiego — dodał ostro niemniej elegancki pan Pałaszewicz, ze sterczącemi wąsikami.
— Norskiego? — powtórzył młody doktór. — Cóż jemu jest?...
— Pan Norski cieszy się jak najlepszem zdrowiem... — odpowiedział prześlicznie wychowany pan Rozbijalski.
— Pozwoli doktór, że siądziemy — przerwał swemu towarzyszowi równie dobrze wychowany, ale mniej serdeczny pan Pałaszewicz.
— Przychodzimy zaś — ciągnął delikatnym tonem pan
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.