Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

i w ciągu pół godziny dowiedziała się od niego, że ma zatarg z Norskim. Narzeczony jednak był tyle ostrożnym, że nie powiedział o pojedynku.
Nadszedł wreszcie fatalny termin, a było to w piątek. O szóstej z rana panowie Walęcki i Menaszko zbudzili Kotowskiego, nalegając, ażeby prędko ubierał się, ponieważ w karecie czeka na nich doktór.
— Na djabła doktór? — spytał, myjąc się, Kotowski.
— Możesz być ranionym...
— Tak?... — zawołał Kotowski. — Więc mam być raniony, a może nawet i zabity?... W takim razie wolę odrazu nie jechać... Niech djabli porwą takie rozprawy honorowe.
Mimo to opłókał się z mydła, ubrał się i o wpół do siódmej wsiadł do karety, uściskawszy kolegę doktora, który miał taką minę, jakby chciał wypytywać Kotowskiego o adresy jego pacjentów.
Bohater zbliżającego się dramatu przez całą podróż wyglądał oknem, lecz nie poznawał ulic, któremi przejeżdżali. Nie wypytywał również, dokąd jadą, czuł bowiem pewną ulgę, wyobrażając sobie, że plac walki znajduje się gdzieś bardzo daleko. Byłby nawet zupełnie szczęśliwy w swem opłakanem położeniu, gdyby nie zachowanie się jego towarzyszów, którzy z zimną krwią rozmawiali o teatrzykach ogródkowych, upałach, nawet o dawno minionych wyścigach, wcale nie zajmując się tem, co jego od kilku dni interesowało najbardziej.
Nagle odezwał się Walęcki:
— Chwała Bogu, już dojeżdżamy.
„Chwała Bogu!...“ — pomyślał Kotowski, przytomniej spoglądając dokoła.
Jechali brzegiem Wisły i zbliżali się do jakiegoś lasu.
Nieszczęsny Kotowski doznał w tej chwili bardzo rozmaitych uczuć: znienawidził pana Kazimierza, a nawet Wisłę i las; gardził swoimi towarzyszami, ale nadewszystko żałował siebie i litował się nad sobą.