Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hola... stójcie! — zawołał.
— Czego chcesz? — zapytał go Menaszko.
— Wysiadam... Niech djabli wezmą pojedynek...
Doktór uśmiechnął się, Walęcki schwycił Kotowskiego za ramię.
— Oszalałeś pan? — rzekł, patrząc na niego ogromnemi oczyma, w których płonęło piekło.
— Co ja mam narażać się dla takiego cymbała? — prawił Kotowski. — Mam narzeczoną... mam pacjentów... jestem człowiek postępowych przekonań i nie myślę popierać zabytków zgniłej średniowiecczyzny...
— Dobrze — odparł zniecierpliwiony Walęcki — wysiadaj pan i... powieś się! Bo po takim skandalu nie masz poco wracać do Warszawy.
— Tak? Dobrze... Więc pojadę na ten podły pojedynek. Ale pamiętajcie, że moja krew spadnie na wasze głowy.
Byli już w lasku bielańskim. Kareta zatrzymała się, wysiedli, a Kotowski spostrzegł, że jego towarzysze (Walęcki niósł w rękach skórzane zawiniątko) zaczynają okazywać mu wielką troskliwość. Wszyscy trzej rozmawiali z nim na wyścigi; ale on nie słuchał żadnego, bardziej zajmując się skórzanem zawiniątkiem, aniżeli dowcipami przyjaciół.
Przyszła mu szczęśliwa myśl do głowy.
„Co za szkoda — mówił w duchu — że niema w Warszawie Solskiego!... On, majętny, kawaler, któremu dwie panny odmówiły, a przytem amator pojedynków, z pewnością nie oddałby mnie na łup temu rozbójnikowi... Samby się strzelał, bo wiem, że go nie lubi... Wtedy zobaczylibyśmy, ktoby potniał: Solski, czy pan Norski?... W każdym razie nie ja...“
Tak myślał, wodząc smętnym wzrokiem po Wiśle, która wydawała się bardzo szeroką, po drzewach — bardzo wysokich, nawet po niebie, które jakby zbliżyło się do ziemi, choć nie przyniosło nieszczęśliwemu otuchy.