Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak wrzeszcząc, troskliwy sekundant przybiegł do Kotowskiego i odprowadził go na metę.
— Więc już po pojedynku? — spytał Kotowski i odetchnął.
— Cóż u djabła, nie słyszałeś pan, że macie strzelać do trzech razy?... Ale za drugim strzałem przerwiemy, bo obaj zachowujecie się dobrze.
— Przemówże pan co... Możebyśmy się pogodzili? — szepnął Kotowski.
— Celuj w łeb, zniżaj do biodra i powoli naciskaj cyngiel... — odparł Walęcki.
I odszedł do sekundantów, a przez ten czas panu Kazimierzowi podano świeżo nabity pistolet.
Teraz Kotowski spostrzegł, że lekarze rozłożyli na trawie błyszczące narzędzia i że sekundanci stoją od niego bardzo daleko.
— Więc to tak?... — mruknął, widząc, że nawet urzędowi przyjaciele opuścili go i oddali na łaskę i niełaskę wściekłości przeciwnika, który przestał się uśmiechać i miał złą minę.
— Marsz!
Kotowskiego opanowała rozpacz i gniew. Zrozumiał, że Norski dybie na jego skórę, a może i na życie. W okamgnieniu uczuł w duszy lodowaty spokój. Zmierzył w głowę, zaczął zniżać lufę do biodra przeciwnika, powoli naciskając cyngiel... Strzał padł całkiem niespodzianie, a gdy w jednej chwili rozwiał się dym, Kotowski nie zobaczył naprzeciw siebie nikogo...
Jego przeciwnik leżał na ziemi, na prawym boku. Miał podkulone nogi i twarz bladą.
„Co u djabła?...“ — pomyślał zdumiony Kotowski, nie pojmując, co się stało.
Obaj lekarze i wszyscy świadkowie pobiegli do pana Kazimierza. Kotowski stał na miejscu i patrzył. Po upływie kilku chwil, przybiegł Walęcki.
— No, uczęstowałeś go pan — rzekł.