— Jakto?... — spytał Kotowski.
— Prawe płuco przejechane nawylot.
— Głupstwa pan gadasz!...
— Więc idź i zobacz.
— Ależ ja tego nie chciałem!... — jęknął Kotowski, targając sobie włosy.
— Nie o to chodzi, czegoś chciał, ale coś zrobił.
— A bodaj to najjaśniejsze pioruny!... — rozpaczał Kotowski.
Zbliżył się do nich Menaszko i obaj z Walęckim, wziąwszy pod ręce nieszczęsnego triumfatora, gwałtem odprowadzili go do karety.
— Ja nie chciałem... nie chciałem!...
Za chwilę kareta odjechała w stronę Warszawy.
Wyzwawszy Kotowskiego na pojedynek, pan Kazimierz przypuszczał rozmaite wypadki: że jego przeciwnik padnie na miejscu, że będzie miał przestrzeloną rękę lub nogę, a nawet, że wystraszony i nieoswojony z bronią młody doktorek postrzeli którego z sekundantów. Słowem, pan Kazimierz spodziewał się wszystkiego, z wyjątkiem tej ewentualności, że — on sam może być raniony.
Upadając, pan Kazimierz nie doznał żadnego uczucia, nie wiedział: kiedy upadł, w jaki sposób i dlaczego? Ale raz znalazłszy się na ziemi, spostrzegł, że jest to zupełnie wygodna pozycja, której ani myśli zmieniać; tem bardziej, że równie nagle owładnęła nim głęboka obojętność dla świata.
Gdyby można było sformułować jego ówczesne myśli, wyglądałyby one tak:
„Leżę tu (zresztą nie wiem: gdzie?) i będę leżał, dopóki mi się podoba, bo tak mi się podoba.“
Kiedy lekarze, usadowiwszy go na ziemi, zaczęli rozpinać surdut, zdejmować kamizelkę i koszulę, pan Kazimierz postanowił im zrobić figla i udawać, że naprawdę coś mu się stało. Przymknął oczy, oparł na kimś głowę, lecz z trudnością po-
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.