Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

za poczciwą zakonnicą, za spokojnym gmachem, za czystością jego korytarzy, za gromadą sierot, za zielonością ogrodu i ciszą. Ciszą, której tam tak było pełno, że strumieniami wlała się w duszę Madzi.
Gdyby szarytki wynajmowały mieszkania w instytucie, sprowadziłaby się do nich natychmiast.
„Gdybym była szarytką — rzekła do siebie Madzia — mogłabym dozorować pana Kazimierza bez obawy podejrzeń i plotek...“
I może nie myślałaby o Solskim, z którego chwilowemi lecz natrętnemi wspomnieniami coraz częściej przychodziło jej walczyć.
„Ach, niech już Zdzisław odpisze!... — myślała. — Przecie mógłby odpisać do tej pory...“
Reszta dnia upłynęła Madzi na męczącem oczekiwaniu jakichś złych nowin; zdawało się jej, że lada chwilę doniosą jej o śmierci pana Kazimierza, o nowym pojedynku, może o chorobie ojca?...
Czekała i czekała rozgorączkowana; serce jej biło, ile razy wchodził kto na schody szybszym krokiem... Ale złych nowin nie było.
„Jestem rozdrażniona — mówiła do siebie. — Ach, gdyby można wyjechać na wieś!... Gdyby mi poczciwe zakonnice pozwoliły codzień przez kilka godzin posiedzieć w ich ogródku — już byłabym zdrowsza...“
Tej nocy Madzia nie spała, tylko, drzemiąc, marzyła. Zdawało jej się, że ogląda jakąś panoramę, w której poza szkłami przesuwają się cienie nadnaturalnej wielkości: pan Kazimierz, Cynadrowski, Stella i pani Latter. Jednocześnie jakiś głos, monotonny i znudzony, prawił w formie objaśnień:
„Oto, co jest warte życie ludzkie!... Pani Latter, podziwiana przez wszystkich, jest garścią prochu... Na mogile Cynadrowskiego już zwiędły kwiaty, posadzone ręką Cecylji... Stella, w której kochała się młodzież iksinowska, a panny za-