W chwili kiedy zarumienionej ze śmiechu Madzi oczy napełniły się łzami, a uczony matematyk robił takie grymasy, jak ścięta głowa pod wpływem prądu elektrycznego, drzwi pokoiku otworzyły się i na progu stanął dziwny człowiek.
Był to mężczyzna młody, dość wysoki, ubrany w długie palto. Miał ciemny zarost, który w przykry sposób uwydatniał niezdrową bladość jego cery. Kiedy zdjął kapelusz, odsłonił duże szare oczy, otoczone ciemną obwódką i — zaklęśnięte skronie.
Przybysz spojrzał na Dębickiego, potem na Madzię, która przypatrując mu się, z gasnącym uśmiechem na ustach, podniosła się z kanapki.
— Nie poznajesz mnie?... — zapytał gość chrypliwym głosem.
— Zdzisław?... — szepnęła przerażona Madzia.
— Widzisz, nie odrazu mnie poznałaś... Musiałem się zmienić!...
Madzia pobiegła do niego z wyciągniętemi rękami. Ale gość odsunął ją.
— Nie dotykaj — rzekł — zarazisz się...
Madzia gwałtem rzuciła mu się na szyję i zaczęła całować.
— Zdzisław!... Zdziś... kochany Zdziś!... Co ty mówisz?... co to znaczy?...
Gość nie bronił się, ale w taki sposób manewrował głową, ażeby Madzia nie mogła pocałować go w usta.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.
XVII.
MROK I ŚWIATŁO.