Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, dość już. — Lepiej zapoznaj mnie z tym panem, który patrzy na nas jak na warjatów.
— Mój brat Zdzisław... Mój poczciwy przyjaciel, profesor Dębicki... — mówiła zdyszana Madzia.
Zdzisław podał rękę Dębickiemu i usiadłszy na kanapce, rzekł sentencjonalnie:
— Nieprzyjaciele pójdą za naszym pogrzebem, ażeby sprawdzić, czy naprawdę umarliśmy i czy nas dobrze zakopano. Zaś przyjaciele idą, ażeby się zabawić.
Madzia patrzyła na niego zdumiona.
— Skąd się tu wziąłeś?... Co się z tobą dzieje?... — pytała.
— Rzuciłem robotę — odparł brat — i szukam wygodnego miejsca, ażeby umrzeć. Cóż tak patrzysz na mnie?... Prosta rzecz. Mam galopujące suchoty i dogorywam. Gdyby nie strach przed śmiercią, który w niezrozumiały sposób potęguje resztkę moich sił, jużbym nie żył... Od trzech tygodni sypiam, siedząc w fotelu. Gdybym się raz położył, w tej samej chwili spadłbym głową nadół, w przepaść wiekuistej nocy, z którą borykam się, lecz która dziś, czy jutro, zwycięży... Co za potworna rzecz, istnieć chwilkę poto, ażeby na zawsze stać się nicością... Na zawsze!...
Madzia słuchała go blada, od czasu do czasu chwytając się za czoło. Dębicki utkwił w nim łagodne spojrzenie. Chory, podniecony uwagą swoich słuchaczów, mówił dalej wzruszonym głosem:
— Wy, ludzie zdrowi, nie macie pojęcia, co to jest śmierć. Wam przedstawia się ona jak liryczny poemat, nie zaś jako ciemność, w której gnije i cuchnie trup opuszczony. Wy nie zadajecie sobie pytania: jakie sny mogą rodzić się w mózgu, w którym zwolna sączy się krew rozłożona... Jakich wrażeń doznaje resztka człowieka, gdy na jej twarz, zamiast powietrza i słonecznych promieni, spada piasek i robactwo...
— Boże miłosierny, jakież to straszne... — szepnęła Madzia, zasłaniając oczy.