Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

— A przedewszystkiem obrzydliwe — wtrącił Dębicki.
— Hę?... — zapytał chory.
— I niedorzeczne — dodał Dębicki.
— Powiedz, Madziuś, temu staremu panu — rzekł gniewnie chory — że ja jestem chemik i dyrektor zakładów przemysłowych... Nie żak!...
— Wychowałem ze trzydziestu takich dyrektorów jak pan — mówił spokojnie Dębicki. — Dlatego powiem ci, że ani chemja nie nauczyła cię trzeźwo myśleć, ani dyrektorstwo — panować nad sobą.
Brzeski cofnął się i ze zdumieniem patrzył na profesora. — A to oryginał!... — mruknął. — Jeszcze nie spotkałem podobnego impertynenta.
— Boś pan jeszcze nie miał okazji przerażać młodych panien wizjami, które im mogą wydawać się dramatyczne, ale rozważnego człowieka przyprawiają tylko o mdłości.
Brzeski zerwał się i wytrząsając pięściami, mówił chrypliwym głosem:
— Ależ, mój panie, ja umieram... Ja, dziś, jutro umrę... A pan jesteś zdrów jak byk...
— Od wielu lat jestem ciężko chory na serce — odparł Dębicki. — Niema takiej minuty, w ciągu której byłbym pewny życia. Mimo to, nie straszę panien...
— Toś pan chory na serce?... — przerwał Brzeski. — Bardzo mi przyjemnie!... — dodał, ściskając go za rękę. — Przyjemnie mi poznać kolegę... Możebyś się pan otruł, na spółkę ze mną, bo głupio tak czekać... Mam pyszny kwas pruski...
Madzia, patrząc na nich, załamywała ręce. Zaczęło jej się mącić w głowie.
— I pan ciągle myślisz o tego rodzaju tematach? — spytał Dębicki.
— Paradny!... A o czemże ja mam myśleć, o czem mogę?... W dzień, kiedy patrzę na ludzi i na ich gorączkę życia, czuję