Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

skoczę oknem na ulicę. Powiedziałem ci, czego żądam i do czego możecie mnie popchnąć waszym sentymentalizmem...
A teraz, jeżeli chcesz, odwieź mnie do hotelu.
Mówił to z obłąkanemi oczyma, zadyszany, wściekły. Madzia zrozumiała, że opierać się nie może. Otarła łzy, ubrała się, tłumiąc łkanie, pomogła bratu włożyć palto i odwiozła go do hotelu.
Zdzisław przez całą drogę był rozdrażniony. Gdy znaleźli się w numerze, zaczął oglądać swój język w lustrze, rachować puls, następnie wydobył z walizki termometr i włożył go pod pachę.
— Nie mogę uwierzyć, ażebyś naprawdę był ciężko chory — odezwała się Madzia. — Skąd ci to przyszło?...
— Zaziębiłem się... miałem zapalenie płuc... zaniedbałem i — dziś jest pasztet.
— Myśleliśmy, żeś zupełnie wyleczony.
— I ja tak myślałem z początku. A później już nie było sensu alarmować was... Nicbyście nie pomogli.
Siedział, zapatrzony w sufit, rozgorączkowany, i, co kilka minut, badał puls. Ażeby odwrócić jego uwagę od myśli, które jak stado kruków unosiły się nad jego głową, Madzia zaczęła opowiadać swoją historję z dwu lat ostatnich. Dla niej samej był to rachunek sumienia; ale brat niebardzo go słuchał. A gdy zapytała, co o niej myśli, odparł:
— Moja droga, alboż człowiek, stojący nad grobem, może myśleć o czemkolwiek, wyjąwszy grobu?... Reszta wszystko głupstwo!
— I ty tak mówisz po tem, co słyszałeś od Dębickiego?
— Frazesy!... — odpowiedział.
Umilkli oboje. On iskrzącemi oczyma patrzył na świecę, Madzia gryzła usta, ażeby nie wybuchnąć płaczem.
Około północy Madzia zapytała brata, czy nie chce mu się spać?
— Dajże spokój!... — odparł. — Alboż ja kiedy sypiam