Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

w nocy?... Boję się, ażeby mnie śmierć nie zaskoczyła... Drzemię w dzień, bo wśród gwaru, zdaje mi się, że jestem bezpieczniejszy.
— Połóż się teraz... kochany... — rzekła, klękając przy nim.
— Oszalałaś?... Ja nigdy nie kładę się, bo może mnie krew zadusić...
— Spróbuj dziś... Przecież jestem przy tobie... To nie choroba, ale bezsenność i nieporządne życie wyczerpuje twoje siły. Gdybyś co noc spał w łóżku, wygodnie, przekonałbyś się, że nie jesteś tak chory.
Ściskała jego rękę wilgotną i gorącą. Zdzisław rozmyślał, wreszcie rzekł:
— Tak... sen w łóżku uśmiecha mi się... Ale boję się...
— Spróbuj... Ja ci wysoko ustawię poduszki, będziesz jak na fotelu.
Brzeski patrzył na łóżko.
— Spróbowałbym. Ale... jeżeli skonam ci w rękach?...
— Nie bój się, syneczku... Ja będę czuwać przy tobie. Podłożę ci ręce pod plecy i gdybym spostrzegła, że ci niewygodnie, podniosę cię...
Brzeski uśmiechnął się, przeszedł do łóżka i usiadł. Próbował pochylić się na poduszki, ale strach go ogarniał.
Wówczas Madzia usadowiła go na środku pościeli i ostrożnie zaczęła układać nogi.
Zdzisław bronił się, drżał i mówił ze spazmatycznym śmiechem:
— No, już dosyć... Już siedzę na łóżku... Zrobiłem olbrzymi postęp, bo dawniej uciekałem od niego... Dajże spokój... Madziuś... złota, kochana... nie kładź mnie... Przecież ja ci w rękach umrę...
Ale Madzia już położyła go na poduszkach.
— Cóż, źle ci?... — spytała.
— Dobrze mi... tylko czy to na długo wystarczy?... Odsuń,