kochanko, te świece ze stołu, bo patrzą mi prosto w oczy, jakgdybym już był trupem... Aa... tylko trzymaj mnie za rękę, albo podnieś mnie...
Madzia wyrwała mu się i powstawszy, prędko przeniosła świecę ze stołu na komodę.
— Widzisz — rzekła, siadając przy nim i znowu biorąc go za rękę. — Nic ci się nie stało, choć odeszłam...
— Ale jak mi serce bije!... — szepnął.
Powoli jednak uspokoił się.
Madzia siedziała przy nim, wsłuchując się w jego prędki oddech i wyczuwając bicie pulsu.
— Oryginał jest ten twój Dębicki — odezwał się. — Ciągle go widzę... Co za fantazje!... Ale trochę zamącił mi głowę.
Wyobraź sobie — zaczął po chwili — dawniej, gdy przyszła noc, widziałem u sufitu jakby czarną listwę... Była to właściwie czarna kurtyna, która powoli opuszczała się na pokój... Rozumiałem, że gdy opuści się na wysokość mego czoła, przestanę myśleć, bo poza tą zasłoną już niema nic, tylko czarność... Nieskończona czarność, sięgająca aż za granicę drogi mlecznej, mgławic... a tak gęsta, tak gęsta jak żelazo. Okropny gąszcz otaczał mnie ze wszystkich stron i dusił...
Później, zdawało mi się, że jestem punktem... niczem i leżę w niezmiernej pustce, którą kiedyś zapełniał wszechświat. Wszechświat znikł, razem z mojem życiem, jak znika obraz człowieka na powierzchni zamąconej wody... Wszechświat znikł i została po nim tylko pustka bez kształtu, bez barwy, bez kierunku... Ach, gdybyś wiedziała, jak mnie to dręczyło...
— Więc nie myśl o tem — szepnęła Madzia.
— Owszem, myślę nawet w tej chwili — odparł z uśmiechem — bo stało się coś dziwnego. Widzę i teraz czarną zasłonę, jak od sufitu zwiesza się nad moją głową... Ale wiesz co?... Dziś wydaje mi się, że ta czarność nie jest ani tak bardzo gruba, ani tak bardzo gęsta... Że byle światło rzucić na nią, ona ustąpi jak cień... I że poza nią jest jeszcze mnóstwo,
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/253
Ta strona została uwierzytelniona.