Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

Brat cofnął się od niej i uderzywszy się ręką w piersi, odparł z gniewem:
— Słuchaj, Madziu. Jeżeli dasz znać rodzicom, albo będziesz mi się narzucała ze swojem towarzystwem, przysięgam, że się otruję... Tu w tym numerze!... Pozwólcież mi przez tydzień... dwa tygodnie robić, co mnie się podoba...
Madzia zrozumiała, że musi spełnić wolę brata. Nie mogła jednak oprzeć się nadziei, że brat nie jest ciężko chory.
— Zobaczysz... — rzekła — przekonasz się, że będziesz zdrów...
— Jakaś ty zabawna! — odparł. — Czy myślisz, że i ja nie przypuszczam tego?... Nauka mówi mi, że mam suchoty płucne, gardlane, nawet kiszkowe... Ale nadzieja niekiedy ostrzega, że mogę się mylić i że istnieje jakaś tysiączna część prawdopodobieństwa, iż nietylko odzyskam zdrowie, ale nawet będę mógł pracować...
— O, tak... mów tak zawsze!... — zawołała Madzia, rzucając mu się na szyję. — Ale zaraz mnie wezwiesz, jak przyjedziesz do Meranu?
— Natychmiast po konsultacji z Tapeinerem.
— I już ciągle będę z tobą?...
— Do śmierci — odparł, całując ją w czoło. — Gdybyś uciekła, pogonię za tobą. Wiem, że ty jedna możesz mnie pielęgnować... Tylko... nie sprzeciwiaj mi się.
— No... więc jedź do Meranu! — rzekła Madzia stanowczo.
— Zaraz... cierpliwości!... Dajże mi parę dni odpocząć...
Roześmieli się oboje.
— Oj, ty... ty, hipokondryku... — gromiła go siostra.
— Może być, że to hipokondrja.
— Wiesz — odezwała się po chwili — kiedy jesteś tak bogaty, to weź dorożkę i wyjedźmy na parę godzin na powietrze.
— Co tu u was za powietrze! — odparł. — W górach będę