Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.

wyżej za tydzień, no... dziesięć dni, wyszlij telegram, ażebym do ciebie przyjechała. Ja tymczasem wystaram się o paszport. Pamiętaj, daję ci urlop tylko na dziesięć dni. Jestem pewna, że gdybyś natychmiast zobaczył się z tym Tapeinerem, wezwałbyś mnie prędzej.
Brat usiadł obok niej i wyjmując jej pióro z ręki, rzekł:
— Zostaw te koperty. Będziesz miała ode mnie codzień kartę korespondencyjną...
— Ale codzień!...
— Z pewnością. Swoją drogą, ponieważ wszyscy jesteśmy śmiertelni...
— Mój kochany, tylko mi tego nie mów — przerwała Madzia prawie z gniewem. — Przysięgam, że będziesz zdrów...
— Nie bądź dzieckiem, kochanko. Mogę być zdrów, ale może rozbić się pociąg...
— W takim razie ja z tobą jadę!... — zawołała, zrywając się.
— Siadaj!... nie bądź śmieszna... Już i ja zrozumiałem, że życie nasze jest w ręku Boga i... może nie kończy się na tej ziemi. Śmierć, to jakby wyjazd zagranicę... zmysłów, do pięknego kraju, w którym wszyscy spotkamy się... Panuje tam wieczny dzień i wiosna, ponad krajobrazami ze wszystkich części świata, ze wszystkich epok geologicznych, może nawet ze wszystkich planet...
— Dlaczego ty tak mówisz?... — spytała Madzia, patrząc na niego załzawionemi oczyma.
— Mówię jak do kobiety rozumnej, która wierzy w życie przyszłe. Kiedyś modliliśmy się z jednej książeczki, dziś razem odzyskaliśmy nadzieję, więc — możemy pogadać o śmierci... Cóż w niej strasznego?... Jest to przejście jakby z pokoju do pokoju... Czy wątpisz, że tam wszyscy zobaczymy się, ażeby już nigdy nie rozdzielać się?... A gdyby cię zapytano, co wolisz: czy ażeby twój brat męczył się na ziemi jak kaleka, czy — odjechał do szczęśliwej krainy, miałabyś serce zatrzymywać mnie tutaj?...