Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

Madzia oparła głowę na jego ramieniu i cicho płakała.
— Płacz... płacz... przez wdzięczność dla Boga, że otworzył nam oczy, w chwili, która bywa przykrą... Wiem coś o tem!... Przemordowałem się kilka tygodni, ale to już minęło. Jeżeli między gwiazdami jest inny świat, ach, to jest on niepojętej piękności... Ja tak kochałem naturę, tak rwałem się do krajobrazów, które znam tylko z czytania...
— I ja... — szepnęła Madzia.
— Widzisz. Więc nie trzeba myśleć o śmierci, ale o tej radosnej epoce, kiedy zdrowi, na wieki młodzi, znowu spotkamy się na łąkach ze szmaragdu i złota i będziemy oglądać okolice, na poznanie których nie mieliśmy czasu, ani środków...
Pomyśl, czy wyobrażasz sobie taki kraj? Gładka równina, a na niej sieć rozpadlin. Wchodzisz w jedno zagłębienie. Droga idzie w wąwóz, którego pionowe ściany rosną w oczach. Po kilkunastu minutach wąwóz rozszerza się w rozległą okolicę, o jakiej nawet we śnie nie marzyłaś.
Widzisz niby miasto olbrzymich budowli. Ostre i ścięte piramidy, ułożone z warstw czarnych, żółtych, niebieskich; ciemno-zielone pagody z jasnemi dachami; wysmukłe wieże, których każdy ganek ma inny kolor, świątynie indyjskie, fortece cyklopów, wielopiętrowe ściany w pasy szafirowe, złote i czerwone... A na placach i fantastycznie pociętych ulicach znienacka ukazują się kolumny, niedokończone posągi, skamieniałe wizerunki nieznanych stworzeń...
— Skąd ci to do głowy przychodzi? — spytała Madzia z uśmiechem.
— Czy ja mało o tem czytałem!... Albo taki widok. Stoisz na górze, obok której wznoszą się ściany, okryte lasami. Z prawej strony masz wodospad, u stóp czarodziejską dolinę. Na całej długości przecina ją rzeczka, pełna zagięć. W głębi widać las, a między lasem i tobą kilkanaście parków.
Co jest jednak najcudowniejsze, to — naturalne wodotry-