Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/307

Ta strona została uwierzytelniona.

mówiła dama. — Czy naprawdę tak chory, że pani musiała pielęgnować go w hotelu?...
— Albo ja wiem. On mówi, że jest ciężko chory, a ja myślę, że będzie zdrów po kilkumiesięcznym pobycie w górach.
— Szkoda, że pan Brzeski, zamiast w hotelu, nie stanął w mieszkaniu prywatnem...
— Czyliż on mógł szukać mieszkania na parę dni!... — odparła już zirytowana Madzia.
— A jeżeli taki chory — mówiła tonem łagodnym pani Burakowska — to szkoda, że pani nie towarzyszy mu zagranicę...
— Wezwie mnie, kiedy mu wyznaczą miejsce kuracji.
— W podróży byłaby pani najpotrzebniejszą bratu...
Madzia odwróciła się do okna.
„Czego ode mnie chce ta baba?... — pomyślała z gniewem. — Przecież i ja wolałabym go odwieźć...“
Ale po wyjściu pani Burakowskiej gniew Madzi równie prędko zgasł, jak zapłonął. Ogarnęła ją apatja, połączona ze zdziwieniem.
„Czy naprawdę był tu Zdzisław, a ja przy nim?... Czy naprawdę Dębicki przekonywał go, że dusza jest nieśmiertelna?...“
Usiadła na kanapie i patrzyła w sufit. Zdawało jej się, że jest pogrążona w oceanie z twardego kryształu, wewnątrz którego, lotem błyskawic, przesuwają się postacie jakichś ludzi pięknych i pięknie ubranych. Ciało ich było ze światła, a odzież z tęczy. Byli oni żywi, o czemś rozmawiali między sobą, patrzyli na Madzię, tylko — nie mogli porozumieć się z nią, ani ona z nimi.
Później, między dwiema niebotycznemi górami, zobaczyła szmaragdową dolinę, ustrojoną bukietami ciemno-zielonych parków i mnóstwem wodotrysków, wybuchających w formie wachlarzy i kolumn. Ale te góry, dolina, parki, rzeka i wodospady były także zrobione z barw tęczowych, a każde drze-