Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/308

Ta strona została uwierzytelniona.

wo, skała i fontanna — miały własne życie i duszę. Patrzyły na siebie, kochały się, rozmawiały ze sobą szelestem wód i liści, tylko Madzia nie rozumiała ich języka.
Była przekonaną, że wszystko to już gdzieś widziała, że zna każdy zakątek doliny; ale kiedy to widziała?... gdzie?...
Po strasznych obrazach, jakie niedawno obudził w jej duszy materjalistyczny wykład pana Kazimierza, dziś czuła się spokojną i szczęśliwą. Nic jej nie trwożyło; a nowy, nieznany świat pociągał do siebie. Zdawało jej się, że w tych czasach powinna umrzeć, a raczej wsiąknąć w owe świetlane krajobrazy, które roztaczały się przed nią. A gdy pomyślała, że może ją kto żałować, zatrzymywać na szarym świecie, między ciężkiemi domami, wśród kuchennych zapachów; gdy pomyślała, że kto zapłacze po niej, jakby zazdroszcząc wiecznego szczęścia, ogarniał ją niesmak.
— Czy ludzie byliby aż takimi egoistami?... — rzekła do siebie.
Po obiedzie, wydobyła z kuferka dawno nieotwieraną książkę nabożną i do wieczora czytała modlitwy — marząc na jawie. Każdy wyraz nabierał nowego znaczenia, każda kartka była pełna obietnic i słodkich nadziei.
Pokój napełnił się rojem duchów, które przez okno wlatywały i wylatywały bez szelestu, krążąc między spieczoną ziemią i niebem, zadumanem o rzeczach wiekuistych.
Na drugi dzień o siódmej z rana wymknęła się z domu bez śniadania, z książką do nabożeństwa, a wróciła po dziesiątej, rozmarzona.
Była u spowiedzi.
W mieszkaniu zastała list od brata, wysłany z Granicy, napisany ołówkiem:

Czuję się tak silnym, że jadę wprost do Wiednia. Całą noc spałem, leżąc. Jestem stworzony na konduktora