Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

ścia... Mam męża, który ubóstwia mnie i którego najdumniejsza kobieta mogłaby obdarzyć uczuciem...
Wierz mi, panno Magdaleno — mówiła z zapałem — że kobieta dopiero wówczas staje się naprawdę człowiekiem, gdy wyjdzie zamąż. Pielęgnowanie rodziny, macierzyństwo — oto wzniosłe posłannictwo naszej płci... Nie mogę przeczyć — dodała skromnie — że trafią się kłopotliwe sytuacje, nawet przykrości... Ale wszystko znika wobec przeświadczenia, że uszczęśliwiamy kogoś, kto na to zasługuje.
— Bardzo cieszę się, że pani jest zadowolona — wtrąciła Madzia.
— Zadowolona?... Powiedz: wniebowzięta!... Przeżyłam nie cztery... właściwie — nie trzy doby, ale trzy wieki, trzy tysiącolecia... Ach, pani nawet... nawet nie domyślasz się...
Młoda mężatka nagle przerwała i dodała tonem serdecznej rady:
— Ale, ażeby zasłużyć na takie szczęście, kobieta przez całe życie musi być bardzo oględną. Dlatego... pozwól sobie powiedzieć, kochana panno Magdaleno, że czasami bywasz nieostrożną...
— Cóż ja robię?... — spytała zdziwiona Madzia.
— Nic... ja wiem, że nic... wszyscy wiemy. Ale — niepotrzebne były te wizyty u podrzutków... u akuszerek... Albo i ten kilkudniowy pobyt w hotelu...
— Tam mieszkał mój brat chory... — przerwała Madzia z żalem.
— Wiemy!... wszystko wyjaśnił Dębicki. Ale swoją drogą, pan Zgierski mówi o pani z pół-uśmieszkami, a wczoraj... Wczoraj ta bezwstydna Joanna zaczepiła mnie i, wyobraź sobie pani, co powiedziała:
„Cóż skromna Madzia?... Robiła cnotliwe minki i — spadła na głowę!“
Słyszałaś, panno Magdaleno?... Ta awanturnica... ta dwuznaczna kobieta, śmiała coś podobnego powiedzieć!...