Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

I tam snuły się tłumy i rozlegał szmer rozmów; ale przynajmniej było widać niebo, zieloność, drzewa. Zdawało jej się, że lepiej oddycha powietrzem ogrodu i że między nieruchomemi konarami i liśćmi, które już więdną, zobaczy spokój, płochliwego ptaka, który tak dawno odleciał z jej mieszkania.
W alei, gdzie przed paroma dniami przechadzali się z bratem i Dębickim, znalazła pustą ławkę i usiadłszy, wlepiła oczy w kasztan. Spokój zaczął wracać. Powoli przestała widzieć przechodniów, szmer cichnął. Zdawało się, że ogarnia ją słodkie zapomnienie, a leniwe troski, oglądając się za siebie, opuszczają jej duszę.
Znowu zobaczyła ów kryształowy bezmiar, po którym, jak barwne motyle, snuły się postacie, zrodzone ze światła i odziane tęczą.
— Czy pozwoli mi pani zapalić?...
Madzia drgnęła. Obok niej siedział młody człowiek, wyblakły, pretensjonalnie ubrany i zapalał papierosa.
— Bo jeżeli dym szkodzi... — mówił sąsiad.
Madzia podniosła się z ławki, sąsiad też. Szedł obok niej i prawił:
— Co za przykra rzecz samotność dla tak pięknej panienki... Widzę, że pani nie musi być warszawianką, może nawet nie ma pani znajomych... W takim razie ofiaruję moje usługi...
Madzia skręciła do bramy na Królewskiej, przyspieszyła kroku; ale młody człowiek szedł równo z nią i wciąż gadał.
Nagle zatrzymała się i patrząc w oczy swemu prześladowcy, rzekła błagalnym głosem:
— Panie, jestem bardzo nieszczęśliwa... Niech mnie pan uwolni...
— Nieszczęśliwa?... — zawołał. — Ależ pocieszanie pięknych i nieszczęśliwych panienek jest moją specjalnością!... Pozwoli pani podać sobie...
I gwałtem pociągnął ją za rękę.