Madzia uczuła w gardle ściskanie, w oczach łzy. Nie chcąc robić widowiska, zasłoniła twarz chustką; ale już nie mogła pohamować się i rozpłakała się na ulicy.
Młody człowiek bynajmniej nie zraził się tem; kręcił się około niej, plótł bez sensu, śmiał się głupio. Dopiero widząc, że scena ta zaczyna interesować przechodniów, cofnął się i rzucił na pożegnanie jakieś ohydne słówko.
Madzia wpadła w wolną dorożkę i zanosząc się od płaczu, wróciła do siebie. Ogarnął ją taki żal do okrucieństwa ludzkiego, taka bezdenna rozpacz, że — chciała się oknem rzucić na ulicę.
Ale przyszło opamiętanie. Usiadła na kanapce, zamknęła oczy, zasłoniła rękoma uszy i powtarzała w duchu:
„Niema dla mnie odpoczynku... niema schronienia... niema ratunku... Boże, zmiłuj się... Boże, zmiłuj się nade mną!...“
Nagle podniosła głowę, przypomniała sobie matkę Apolonję i odrazu zmienił się bieg jej myśli.
„Poco ja chodziłam do Saskiego ogrodu?... Przecie mogę poprosić zakonnic, a one pozwolą mi całemi godzinami przesiadywać w swoim ogródku... Ach, ja już nigdy nie będę miała rozumu.“
Istotnie, co mogło być lepszego nad zamiar przepędzenia wolnych chwil w ogrodzie szarytek? Obiad i nocleg ma w domu, a resztę czasu przesiedzi na swieżem powietrzu, wśród ciszy. Chyba tego nie odmówi jej matka Apolonja, a za kilka dni — wezwie ją brat.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.