Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/330

Ta strona została uwierzytelniona.
XXIII.
NA JAKIE BRZEGI NIEKIEDY WYRZUCAJĄ FALE ŚWIATA?

W połowie września, około siódmej wieczór, od tłumu przechodniów, którzy mijali pałac Solskich, oderwał się niewysoki jegomość w szarym paltocie i skręcił na dziedziniec.
Przy żelaznej bramie nie było nikogo; z budki stróża, gdzie płonęło czerwone światło, dolatywały fałszywe dźwięki skrzypców. Na pustym dziedzińcu więdły suchotnicze drzewka i biegało kilkoro dzieci, bawiących się ciskaniem bengalskich zapałek. Zresztą była cisza.
Jegomość w szarym paltocie spojrzał na korpus pałacu, ostro rysujący się na złotych blaskach zorzy wieczornej, potem — na lewe skrzydło, nad którem już lśniła Wega. Zajrzał w okna bibljoteki, gdzie panowała ciemność, powoli zbliżył się do drzwi frontowych i znikł pod kolumnami.
Drzwi były otwarte, a po marmurowej posadzce sieni przechadzała się cisza i pustka. Jegomość równym krokiem wszedł na pierwsze piętro, wyjął z kieszeni klucz i otworzył pokoje, należące do pana tego domu.
Wszędzie mrok, cisza i pustka.
Gość, nie zdejmując kapelusza, minął kilka salonów, gdzie jakby w oczekiwaniu na powrót gospodarza, zdjęto pokrowce z mebli. Potem wszedł do pokojów Ady Solskiej, równie cichych, mrocznych i pustych; nareszcie skręcił do mieszkania, które niegdyś zajmowała Madzia.