Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/331

Ta strona została uwierzytelniona.

Uczuł świeży powiew i spostrzegł, że balkon jest otwarty. Zatrzymał się we drzwiach i patrzył na ogród, którego drzewa brunatniały i żółkły; na złoty zachód i na Wegę, brylant płonący wśród nieba.
Wieczór był pogodny i ciepły, niby pocałunek odchodzącego lata; ale nad roślinnością unosił się melancholijny czar jesieni, której nieujęta mgła przenika ludzką istotę i skrapla się w duszy jak łza bezprzyczynowego żalu.
Gość oparł się na poręczy balkonu; widać wpatrywał się w niedostrzegalne kształty nocy i wsłuchiwał się w niemą melodię jesieni, bo ciężko westchnął.
W tej chwili, w altance, stojącej prawie pod balkonem, odezwał się gruby głos:
— Tak mnie bolą nagniotki... Założyłbym się, że jutro będzie słota.
— Więc włóż, aniołku, pantofle — odezwał się głos niewieści.
„Aha — pomyślał gość — pan Mydełko obchodzi w tej altance miodowy miesiąc...“
— Kiedy nie chce mi się szukać pantofli — odparł bas.
— Ja ci znajdę, duszko...
— Trzeba jeszcze ściągać buty!... — mruknął bas.
— Ależ ja ci zdejmę... Przecieżeś ty mój... cały mój... moja pieszczotka... mój koteczek...
„Oho! — rzekł gość do siebie. — Ekspanna Howard mocno awanturuje się...
„I dziwić się teraz, że Ada robi głupstwa!...“
Cicho opuścił balkon i usiadł na fotelu. Położył kapelusz na komodzie, oparł głowę o poręcz i dumał, dumał...
Nagle zdało mu się, że słyszy szelest kobiecej sukni. Chciał się zerwać... To zeschły liść z balkonu wsunął się do pokoju.
— Ach — szepnął — co ja zrobiłem... co ja zrobiłem!...
Teraz naprawdę z dalszych apartamentów doleciał odgłos stąpań i rozmowa.