Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/332

Ta strona została uwierzytelniona.

Gość przeszedł do mieszkania Ady i przez otwarte drzwi zobaczył w salonie dwóch ludzi: jeden był niski i pękaty, drugi, odziany w liberję, trzymał w ręku kandelabr z zapalonemi świecami.
— No, niech pan patrzy, gdzie jest? Przecie pan hrabia nie szpilka!... — gniewał się ten z kandelabrem.
— A ja ci mówię, że hrabia przyjechał i najwyżej kwadrans temu wszedł do siebie. Ładnie pilnujecie pałacu!... — odpowiedział pękaty.
Jegomość w szarym paltocie wszedł do sali, a pękaty pan zawołał:
— O, widzisz, gapiu!... Najniższa sługa pana hrabiego — dodał, kłaniając się.
Lokaj osłupiał, zobaczywszy w salonie obcego człowieka, a o mało nie rzucił na ziemię kandelabru, gdy przekonał się, że tym obcym jest jego pan.
— Zanieś światło do gabinetu — rzekł Solski do lokaja. — Proszę, panie Zgierski... cóż nowego?
Lokaj zdjął palto z Solskiego, zapalił w gabinecie cztery gazowe lampy i — wyszedł, blady z trwogi. Wówczas pan Zgierski zaczął zniżonym głosem:
— Ważne wiadomości. Nasi współzawodnicy już blokują pana Kazimierza Norskiego, licząc, że za jego pośrednictwem uda im się zdobyć część akcyj naszej cukrowni.
— Wątpię — odparł niedbale Solski, rzucając się na fotel przed biurkiem. — Mój przyszły szwagier za wiele ma rozumu, ażeby pozbywał się takich papierów.
Gdyby piorun ześliznął się po okrągłych kształtach pana Zgierskiego, nie zdziwiłby go więcej, aniżeli taka odpowiedź. Solski nazywa pana Kazimierza swoim szwagrem?... Koniec świata!...
Była chwila ciszy. Lecz, że pan Zgierski dławił się milczeniem, więc zaczął, tym razem z innego tonu.
— Ale co za fatalny wypadek... Biedny doktór Kotowski