Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/335

Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili Ada upadła na kolana, objęła brata za nogi i całując je, szeptała z płaczem:
— Ty mój bracie jedyny... mój ojcze... moja matko... Ach, jak ja ciebie kocham!...
Solski podniósł ją, zaprowadził na kanapę, otarł łzy i tuląc ją, odparł:
— Czy naprawdę myślałaś, że byłbym zdolny przeszkadzać ci do szczęścia?
— I ty to mówisz, Stefku, ty?... Więc on może prosić cię o moją rękę?...
— Naturalnie. Jestem przecież twoim opiekunem.
Ada jeszcze raz chciała upaść bratu do nóg, lecz nie pozwolił. Zdjął z niej kapelusz, okrywkę i stopniowo uspokoił, tak, iż odzyskała dobry humor.
— Boże!... — mówiła — jak ja już dawno nie śmiałam się...
Na herbatę do gabinetu Ady przywlókł się Dębicki. Gdy służba odeszła i zostali tylko we troje, Solski, widocznie wzruszony, zapytał:
— Cóż z panną Magdaleną, profesorze?...
— A no... nic. Wstępuje do szarytek. Ojciec pozwolił; dziś pisali jakieś podania...
Solskiemu twarz pociemniała.
— On zawsze spokojny... — wtrąciła Ada.
Dębicki podniósł na nich łagodne oczy.
— Dlaczego miałbym mówić inaczej?... — odpowiedział. — Przecież i jej należy się, jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój...
A po chwili milczenia dodał:
— Chorzy, kalecy, zwierzęta, nawet przestępcy znajdują przytułek i odpowiednie warunki bytu. Z jakiejże racji dusza wyjątkowo szlachetna ma być pozbawiona tych praw?...
— Jakto? — wybuchnął Solski — więc sądzisz pan, że habit...