Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/341

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łatwo ci żartować, bo nie masz dzieci... — westchnął doktór.
— Jakto?... Coto?... — wybuchnął major. — Owszem, tem więcej cierpię, że nietylko nie wiem, który mi umarł, ale nawet nie wiem, jak mu było na imię. Syn... syn... syn!... I my umrzemy, choć także jesteśmy synami. Nie spadliśmy jak żaby z deszczem...
— Miał dwadzieścia siedem lat — mówił jednostajnym głosem doktór — pracował na siebie, ba!... na nas i umarł... Nic nie wiemy, co się z nim dzieje, czekamy listu z Moskwy, a tu przychodzi telegram z Wiednia... Taka dziwna śmierć...
— Szczególniej dla ciebie dziwna! — wtrącił major. — Małoś to ludzi wyprawił na tamten świat?
Solski spojrzał na majora z wymówką; starzec spostrzegł to i odparł:
— Gorszysz się?... Mój kochany, gdybym ja mu nie lał pomyj na łeb, to jutro leliby mu zimną wodę. Poco on ma siedzieć jak sowa w dziupli i dumać?... Niech klnie, niech płacze, niech się modli, to i ja będę mu pomagał... Ale za te dumania będę drwił i sobaczył, aż mu krew popłynie oczyma.
Rzeczywiście doktór podniósł głowę i spojrzał na swoich gości mniej apatycznym wzrokiem.
— A jeszcze w dodatku — rzekł — córka wstępuje do szarytek. Straszna rzecz, jak nieszczęście nigdy samo nie chodzi.
— W tej właśnie sprawie przyszliśmy... — wtrącił Dębicki.
Solski podniósł się z krzesła.
— Panie doktorze — zaczął — sądzę, że nazwisko moje nie jest panu obcem...
— A tak... Byliście oboje z siostrą przyjaciółmi Madzi. Wiem, wiem...
Uścisnął Solskiego, który, pocałowawszy go w ramię, rzekł wzruszony: