Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

Objął Madzię i pocałował w oba policzki zalane łzami.
— Biegnij teraz na rynek — mówił — i każ otrąbić, żem cię całował... Moje dziecko, gdyby na niebie zapisywano: ile razy całujemy ładne dziewczęta, nigdy nie zobaczylibyśmy słońca... Takie zebrałyby się chmury z napisów.
— Możesz odejść, Madziu — odezwała się matka Apolonja.
Madzia zniknęła za drzwiami.
— No, dobrze — znowu zabrał głos major. — Wyprawiłaś pani dziewczynę, a tymczasem my nic nie wiemy...
— Szanuję wiek pański — odparła zakonnica — ale...
— Naprzód nie szanuj pani mego wieku, bo niewiadomo, kto z nas starszy... Powtóre...
— A powtóre — przerwała stanowczo matka Apolonja — tylko jedno z nas może pozostać w tym pokoju: pan, albo ja...
Major osłupiał. Wnet jednak, zebrawszy myśli, rzekł do Dębickiego:
— Nie mówiłem, że bylem odezwał się przy babach — zaraz wypychają mnie za drzwi?...
Prędko wybiegł na dziedziniec i zaczął nabijać tytoniem ogromną fajkę, którą dotychczas ukrywał pod paltotem.
— Bardzo panią przepraszam — odezwał się zakłopotany doktór — za mego przyjaciela. Ale starzec... jak dziecko...
— Proszę pana — rzekła z uśmiechem zakonnica — widujemy gorzej chorych...
— Z czemże wracamy? — wtrącił Dębicki, kolejno spoglądając na doktora i na szarytkę.
Matka Apolonja wzruszyła ramionami.
— Słyszeli panowie — odparła. — Myślę jednak, że przedewszystkiem biedne to dziecko musi się uspokoić.
— I ja tak sądzę.
— Nadto zaś — dodała zakonnica — mojem zdaniem... należałoby powtórzyć panu Solskiemu dzisiejszą rozmowę...
— Zapewne... tak... — odpowiedział profesor.