Następca tronu i jego towarzysz biegli z ćwierć godziny po skalistym grzbiecie wzgórza, coraz bliżej słysząc trąbki, które wciąż gwałtowniej i gwałtowniej wygrywały alarm. Nareszcie znaleźli się w miejscu, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą okolicę.
Na lewo ciągnęła się szosa, za którą dokładnie było widać miasto Pi-Bailos, stojące za niem pułki następcy tronu i ogromny tuman pyłu, który unosił się nad nacierającym ze wschodu przeciwnikiem.
Na prawo ział szeroki wąwóz, środkiem którego pułk grecki ciągnął wojenne machiny. Niedaleko od szosy wąwóz ten zlewał się z drugim, szerszym, który wychodził z głębi pustyni.
Otóż w tym punkcie działo się coś niezwykłego. Grecy z machinami stali bezczynnie niedaleko połączenia obu wąwozów; lecz na samem połączeniu, między szosą a sztabem następcy, wyciągnęły się cztery gęste szeregi jakiegoś innego wojska, niby cztery płoty, najeżone iskrzącemi włóczniami.
Mimo bardzo spadzistej drogi, książę cwałem zbiegł do swego oddziału, do miejsca, gdzie stał minister wojny, otoczony oficerami.
— Co się to dzieje?... — zawołał groźnie. — Dlaczego trąbicie alarm, zamiast maszerować?
— Jesteśmy odcięci — rzekł Herhor.
— Kto?... przez kogo?...
Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV.